2022 IRONMAN World Championship – relacja

9 października 2022

Starty, Triathlon

To mój kolejny start na taj imprezie rangi Mistrzostw Świata Ironmana, po przesuniętych z 2021 zawodach do Utah, wracam po starcie w 2018 roku do kolebki, czyli na Hawaje. Tym razem, ze względu na kumulację związaną z pandemią, na starcie pojawiło się ponad 5 tys. zawodników, w związku z tym zawody odbędą się przez dwa dni, kobiety (w tym kobiety PRO) i „starsi” mężczyźni w czwartek (czyli ja), pozostałem kategorie wiekowe mężczyzn (w tym mężczyźni PRO) w sobotę. W związku z tą sytuacją, na wyspie jest masa ludzi (zawodnicy plus osoby towarzyszące). Tyle, że na 12 dni przed, kiedy przyjeżdżam, jeszcze tego tak się nie odczuwa. Trudno zakwalifikować się na te zawody, ale w tym roku bardziej chyba było ogarnięcie logistyki, ceny za wynajęcie ze względu na popyt poszybowały w górę, wszystko jest jakieś znacznie droższe niż kiedyś, a i z dostępnością kiepsko. Mając doświadczenie z poprzedniego wyjazdu, kiedy mieszkałem prawie w samym centrum Kony i niedaleko miejsca startu, tym razem decyduję się na zamieszkanie znacznie dalej, gdzie warunki, atmosfera i aklimatyzacja będzie przebiegać w spokojniejszej atmosferze. I tak jest, okolica jest przepiękna, wokoło pola golfowe, triathlonistów (tych głównie prężących muskuły 😊) niewielu, można w spokoju delikatnie potrenować (podtrzymać formę) i wypocząć. Również, ze względu na to, że przyjechałem znacznie wcześniej będzie też czas na zwiedzanie tej fascynującej (nie tylko pod kontem triathlonowym) wyspy.

Procedury….

Oprócz tego sielankowego spokoju sporo się dzieje, procedury przedstartowe (oglądanie miejsca startu, odebranie pakietów, obowiązkowe zakupy w sklepie IM, bankiet powitalny, odprawa, potem wstawianie roweru z workami), powoduje, że dni są bardzo dynamiczne, ale czas biegnie szybko i przyjemnie. Nie mam jakoś napięcia przedstartowego, praktycznie wszystko co miałem zrobić (trenowanie i w kraju i tu na miejscu) zrobiłem, aklimatyzacja przebiega poprawnie (chociaż zawsze są jakieś drobiazgi: rozciąłem stopy na kamieniach podczas pływania /w zasadzie wychodzenia z wody/ open water, męczył mnie jakiś katar /może klima? Może baseny?/ – życie… w każdym razie każdego dnia, im bliżej startu czułem się coraz lepiej. Oczekiwania ? Nie skończyć tak jak na poprzednich mistrzostwach świata w maju w Utah.

START:
Trym razem start ma być falowy (nie wszyscy razem jak było to w tradycji), ma to zmniejszyć odwieczny problem draftingu i zwiększyć bezpieczeństwo. Moja fala M50-54, ma ruszyć o 7:35, a że mieszkamy ok. 45-50 minut od startu, to i trzeba wstać odpowiednio wcześniej, wiec pobudka jakoś po trzeciej. Wiadomo, lecą procedury przedstartowe: higiena, solidny standardowy posiłek, sprawdzenie wszystkiego co mam zabrać i nie jest już w strefie zmian – idzie to sprawnie. Przed wejściem do strefy zostawiam worki do specjalnej strefy żywieniowej (moje jedzenie, którego nie zmieszczę na rower i nie można było włożyć do stref zmian, bo normalne worki, nie były dostępne już rano), przejście przez systemy kontroli i setki wolontariuszy, życzących udanych zawodów. Przy samym rowerze jestem odpowiednio wcześniej, więc nie musiałem się spieszyć, wszystko spokojnie ogarniam (podpompowanie kół, załadowanie jedzenia i picia, wpięcie butów w pedały, Garmin, sprawdzenie wszystkiego kilka razy). Ale wcześniej wychodzę, po drodze widzę krzątającego się po strefie i gawędzącego z zawodnikami Marka Allena, miło… Staję z boczku przy barierkach i spokojnie przygotowuję się już do startu, niby, jeszcze ponad godzina, ale kolejne procedury: zakładania trisuita, smarowanie kremami przeciwsłonecznym i przeciw obtarciom, zakładanie swim skina, oklejem się też tapem (kolejne zabezpieczenie przed obtarciami od słonej wody, coś tam cały czas popijam, podjadam….) czas biegnie szybko. A tuż obok, sartują zawodniczki PRO i kategorie wiekowe kobiet i „starsze” kategorie męskie. Moja kategoria jest tego dnia najliczniejsza, ok. 600 zawodników. Jeszcze piątki z kolegami, trenerami, kibicami… i drobnym kroczkiem zbliżam się do wejścia do wody.

Pływanie (3,8 km):
Temperatura wody jakieś 27 stopni, tu od zawsze pływa się bez pianek, co dla mnie oznacza spore utrudnienie, bo pływakiem jak wiadomo to ja nie jestem. Jestem w wodzie i muszę dopłynąć jakieś 100 m do linii startu, woda przyjemna, ciepła, przezroczysta i mocna słona. Wszystko idzie naprawdę bardzo sprawnie, nie ma jakiegoś długiego wyczekiwania, dosłownie kilka minut i moja fala rusza. Na początku troszkę tłoczno, ale się robi luźniej, szybcy uciekli do przodu. Pierwsza połowa to długa prawie 2 km prosta, do nawrotu. Widoczność bardzo dobra, co jakiś czas mija się czerwoną dużą boję, pamiętam, że trzeba dopłynąć do statku na którym następuje nawrót, więc po jakimś czasie zaczynam go wypatrywać. Płynę bardzo spokojnie, tzw. moje tempo na Ironmana, może nie jest to szybko, ale  muszę tym razem wyjść z wody nie „ujechany”. Walka jeśli jest, to kulturalna, bark w bark, czasem jakieś łokcie. Do nawrotu płynę w jakiejś grupce, idzie sprawnie, nie musze myśleć o nawigacji, bo tłum ciągnie, doganiamy falę maruderów z fali wcześniejszej (starsza grupa wiekowa mężczyzn), ale też dogania nas fala za nami (to najmłodsza grupa wiekowa). Można to łatwo rozpoznać, kolory czepków, mówią, kto w jakiej jest grupie (nasze żółte). Po nawrocie robi się trudniej, jest przeciwny prąd, zrobiło się rzadziej, już nie płynę w nogach, ale nawigacja (pomimo większej fali) na tym razem żółte boje, jest bezproblemowa. Cały czas czuję się całkiem dobrze w tym moim tempie, a ostatnie 800 m udaje mi się podczepić po jakieś nogi i idzie jeszcze łatwiej. Do tego już widać oficjalny hotel imprezy na brzegu, słychać muzykę i głos spikera, brzeg zbliża się coraz szybciej, wygląda to optymistycznie. Pływanie nie kończę w jakimś rewelacyjnym czasie, ale w naprawdę dobrej kondycji i gotowy na dalsze wyzwania.

Wolne pływanie, to się wygląda normalnie 🙂

Strefa zmian T1 (pływanie-rower):
Pływanie w swimskinie ze zwiniętym trisutem, to dla mnie nowość, będzie trochę inżynierii trathlonowej. Wprawdzie trenowaliśmy (najpierw z zespołem, potem jeszcze sam) zakładanie mokrego kostiumu triathlonowego na mokre ciało już tu na miejscu (brak wystających rękawków  miał zmniejszyć opory),  sprawdzałem różne techniki, ale i tak zajęło mi to sporo czasu. Wybieg z wody (w sumie naprawdę krótki) i tu zdążyłem zdjąć swimskina do pasa, przemycie się od słonej wody (fajnie to zorganizowane, bo na drodze do worków były prysznice z wodą), potem worek, dobieg do namiot gdzie można się przebrać, zdjęcie do końca swimskina i założenie góry stroju triathlonowego. Jeszcze to tylnych kieszeni załadowałem żele. Ale mogłem sobie podarować zakładanie góry w namiocie, tylko robić to w biegu do roweru…. takie tam błędy, które przełożyły się na zgubienie kolejnych minut. Do roweru dobiegłem szybko, potem do belki startowej też poszło sprawie, wskoczyłem, siedzę, nie wywaliłem się, w drogę…

Rower (180 km):
Rower zaczynam naprawdę w całkiem dobrym samopoczuciu, na początki trochę walki z założeniem butów, ale szybko opanowałem. Trasa ta sama co zawsze, wiec wiem, że musze wrócić do miasta na 10 km tzw. agrafkę, a potem to już kierunek Hilo, czyli kolejny punkt nawrotowy na 95 km. Na rower mam jakieś założenie (równe tempo i nie „przepałować” na podjazdach, dla wtajemniczonych VI ma być jak najbliższe 1) i zamierzam się ich trzymać, przy czym jeszcze nie wiem co się będzie działo na trasie, a jeśli moje założenia zawiodą mam  w głowie warianty zapasowe (w zależności od sytuacji). Początek spokojnie, nie wskoczyłem jeszcze w swój rytm, ale zaczynam się rozkręcać i każdy kilometr wygląda coraz bardziej optymistycznie. Pętelka po mieście mija szybko, rozpoczyna się jazda po stanowej autostradzie, słynnej Queen Ka, ale na początku od razu lekkie zdziwienie, bo zazwyczaj tu jest z wiatrem, a tym razem po wiatr….hmmm… no cóż, pewnie powrót będzie korzystny. W maju na MŚ w Utah poległem na rowerze na żywieniu, zgubiłem bidony, piłem Gatorade (kompletnie mi nie wchodzi ten napój), przesłodziłem się żelami… tu będzie nowy plan, jeden bidon to koncentrat z PowerBar (będę brał wodę na każdym punkcie i „produkował” własne izo), a do jedzenia, żele i własne ciastka ryżowe (tzw. race cake), na początku z rowerowych schowków, a w połowie drogi „dotankuję” pobierając je ze specjalnej strefy żywieniowej (z tej, którą zaopatrywałem o poranku). Do wiatru się przyzwyczaiłem (cóż, pozycja czasowa musi być bardziej agresywna), procedury żywieniowe uruchomione, dużo piję i systematycznie jem. Kilometry mijają, sporo wyprzedzam, pewnie doganiam wcześniejsze grupy jeszcze starszych i kobiet. Podjazd na Hawi (mimo „szpikulca” na mapie ) nie jest wymagający, poza tym, że jest to teren otwarty i wiatr targa trochę rowerem. Jestem na 95km, to nawrót, musze tylko szybko zabrać kolejne zapasy jedzenia z punktu, ale idzie to naprawdę sprawnie. Zjazd z Hawi ze względu na właśnie wiatr wydaje się trudniejszy niż podjazd, trzeba być mocno skoncentrowanym, aby się nie wywalić od podmuchów. Szybko jestem na dole i zostaje już jakaś 1/3 trasy, pofałdowanej i niestety też pod wiatr (chyba się zmienił). Czuć już trochę zmęczenie, trochę koryguję tempo roweru (ale niedużo), tak aby mieć siły na resztę zawodów, cały czas jak automat zabieram butlę wody z każdego punktu („produkuję” izo), jem systematycznie. Jest gorąco, zdecydowałem się jechać w kasku czasowym, ale daję radę. Mimo, temperatury, wiatr robi robotę, ale też co jakiś czas polewam się wodą. Jestem już przy lotnisku, a to oznacza, że ten etap za chwilę skończę. Jeszcze po drodze widzę biegnące zawodniczki PRO (ten etap biegowy pokrywa się z rowerowym). Kilka zakrętów po mieście i kończę ten etap. Wygląda całkiem przyzwoicie, jestem oczywiście już zmęczony, ale również gotowy na kolejne etap.

Trzeba się chować przed wiatrem….

Strefa zmian T2 (rower-bieganie):
Szybkie zeskoczenie, odstawiam rower, czerwony worek z rzeczami na bieg, namiot w którym szybko zakładam buty, łyk wody z punku i jestem na trasie biegowej.

….a na Ali Drive jakoś wyglądać.

Bieganie (42,2 km):
Jak zwykle na początku wyrwałem jak…, ale nastąpiła szybka korekta. Słońce pali, jest gorąco, bardzo… nie zapomniałem o ochronie, od razu biała czapeczka z daszkiem na głowę, okulary. Przełączam też tarczę w zegarku tylko na HR (puls), przestaje mnie interesować tempo, jadę na samopoczucie, pewnie będzie tak jak zawsze, czyli początek szybciej (ale rozsądnie), potem z czasem będę gasł, ale tym będę się martwił potem. Na Ali Drive jest tak jak pamiętałem, masa kibiców, doping jest niesamowity. Do tego na całym tym odcinku co jakiś czas, można liczyć na chłodzenie z lokalnych polewaczek. Ten 10 km odcinek mija szybko, korzystam też oczywiście z punktów żywieniowych, głównie piję, niestety sama wodę (chwilę dalej będę brał też colę) i co drugi punkt podjadam żela. Koniec atrakcji, podbieg ok. 400 po Palani, tu kolejny punkt żywieniowy i miła niespodzianka, bo jako wolontariusz zasuwa Janek Frodeno – nie mam zwyczaju, ale z nim musiałem sobie przypić piątkę. Teraz długa prosta do Energy Labs…. bardzo długa…. bez kibiców, słoneczna patelnia, podbieg, zbieg, co jakiś czas punkt żywieniowy, co by się odrodzić. Na pewno tracę tempo (chociaż nie sprawdzam jakie jest), bo spędzam więcej czasu w punktach żywieniowych, dwa kubki wody, kubek lodu, czasem żel (uzupełniam), cola, znowu dwa kubki wody (dużo piję, ale też dużo wylewam na siebie). Słynnych paneli słonecznych na lekkim wzgórzu (oznacza to zbieg do Energy Labs) nie widać, jest 21 km, a ja zaczynam się kiepsko czuć, żele przestają wchodzić, woda przestała kompletnie smakować. Trochę kiepsko, bo do strefy z workami strefy specjalnej, w której na mnie czekają moje ulubione, ale przed wszystkim nie słodkie ciastka ryżowe, trochę daleko (są na 27 km), ale biegnę…., chyba trochę wolniej, ale biegnę…., do tego faktycznie teraz w Energy Labs mocno dogrzewa, zrobiło się mega trudno. Dotarłem do worków, ale kiepsko ze mną, kręci mi się w głowie, zapaść totalna, zabieram ciastka ryżowe, dwa od razu zjadam, ale nie mam czym popić, punkt z popitką dopiero za 2 km…. Idę…, biegnę…, idę…, truchtam…, idę…, truchtam…, truchtam…, truchtam…. odżywam i znowu biegnę. Mam punkt żywieniowy, piję, chłodzę się, jest zbieg, jest łatwiej, wpadam w swój rytm biegowy. Jeszcze ostatnia długa prosta, miasto i gdzieś tam upragniona meta, jakieś 11 km. Odzyskałem siły, może teraz jest wolniej, ale biegnę, kolejny kilometr, kolejny punkt nawodnienia…. słońce przestaje palić, ufff…. zrobiło się lekko lżej, bo dalej parno i duszno. Dobiegam do Palani, to już tyko coś koło 1,5 km do mety, zbieg wcale nie jest łatwiejszy, jest już ciemno (tu zmrok robi się bardzo szybko), kibiców już tu za wiele nie ma (ale najwierniejsi krzyczą i pomagają), większe tłumy słychać już z oddali na mecie. Została już tylko prosta na Ali Drive, dywan, podest mety…. jestem, jestem. Znowu słyszę magiczne słowa, tym razem Mike Reilly (to jego ostatni raz, idzie na zasłużoną emeryturę), jakoś dziwnie, ale poprawnie wymówił moje nazwisko, nie brzmiało „Socza” jak zawsze, tylko normalnie: „Tomasz Socha, you are an Ironman”. Łapią mnie wolontariusze, hawjskie korale na szyję…. mamy to !!!

i znowu tu jestem, i jest radocha.

Mój wynik:
11 godzin 08 minuty 07 sekund

Miejsce: 543 na ok. 2318 startujących
Miejsce w kat M50-54: 173 na 575 w kategorii

Pływanie (3,8 km) – 01:21:51
Strefa zmian T1 (pływanie-rower) – 00:06:01
Rower (180,2 km) – 05:35:06
Strefa zmian T2 (rower-bieganie) – 00:04:15
Bieganie (42,2 km) – 04:00:57

Zdjęcie standard, ale dziś dużo gadżetów.

Podsumowanie:
– no dobra, nie był to jeśli chodzi o rywalizację sportową taki sam start jak kilka lat temu, ba był nawet może trudniejszy, bo wtedy pogoda była chyba bardziej łaskawa, ale teraz było standardowo ciężko, a momentami bardzo ciężko; tylko tu się po to przyjeżdża, aby się sprawdzić właśnie w takich warunkach, więc nie ma co oczekiwać, że będzie lekko, ale chyba już po mało zaczynam mieć na takie warunki pomysł, jeszcze nie do końca udaje się go zrealizować w 100%, ale jestem coraz bliżej;
– czy tu są najmocniejsi zawodnicy na świecie? pewnie są i tacy (chociaż wielu nie ma), ale są ci których na to stać, impreza komercyjna zrobiła się bardzo kosztowna (opata startowa na przyszły rok 1400$ + podatek), a jej jakość moim zdaniem spadła (mniej wolontariuszy, chociaż i tak dużo i niesamowici), rzadziej punkty żywieniowe, expo jakieś bez polotu, bo tylko same firmy, które są sponsorami imprezy, reszta wykoszona w większości, produkty (koszulki, ubrania, gadżety) piekielnie drogie (chociaż znikają ze sklepu jak ciepłe bułeczki), do tego dochodzą spore koszty podróży, pobytu (bo rynek sobie odbija przerwę covidową i znaczny wzrost zawodników), koszty, tzw. życia przez te kilka dni też są większe – ale i ludzie i ja (jeszcze) to kupuję; tak jak kiedyś powiedziałem, to jest wolny rynek i nikt nie wymyślił jeszcze niczego lepszego;
– mój start, ostatni w kategorii M50 (w przyszłym roku już M55), może nie był jakiś wybitny, ale zaczynam wracać do normalnego poziomu; przyznaję, z premedytacją po klęsce w maju w Utah chciałem po prostu zrobić dobre zawody sportowe, a nie zawody w epickim umieraniu, z elementami spaceru i rzygania – i to mi się udało. Był wprawdzie lekki kryzys, było cierpienie, bo z małych ranek na stopach po 11 h zrobiły się opuchlizny nie do wytrzymania i najchętniej bym sobie odrąbał nogi, ale nie przeszkodziło mi to tym razem w normalnej rywalizacji; Czas prawie jak przed 4-rema laty, a młodszy nie jestem i przyznaję, że im dalej tym nie jest łatwiej, miejsce odległe, ale w 1/3 stawki, to nie jest i tak najgorzej, wstydu nie ma.
– tym razem było za to zacnie, ze względu, ilość startujących zawodników z Polski, było nas blisko 80, to już naprawdę widoczna ekipa na paradzie narodów, także bardzo liczna ekipa z mojego zespołu Trinergy, wspierana na miejscu przez Olgę i Tomka Kowalskich, sporo znajomych i kolegów, naprawdę można było poczuć się swojsko;
– godne odnotowania są też wspaniałe występy zawodników z naszego kraju: Magda Lenz (moja koleżanka z zespołu Trinergy) – mistrzyni świata AG K30-35, Marcin Konieczny (mój kolega z zespołu Trinergy) – wicemistrz świata AG M50-54, start pierwszego zawodnika PRO od lat Roberta Wilkowieckiego (jeszcze na sukces trzeba poczekać), bardzo dobre występy wielu moich znajomych, naprawdę tu działa się historia i ja byłem malutka jej częścią;
– i jak zawsze lista podziękowań: rodzina na miejscu i zdalnie, znajomych, kolegów i koleżanek;
– Tomek Kowalski – ponownie dzięki za to pomogłeś mi się tu znaleźć/zakfalifikować i odnaleźć na miejscu;
– Magda i Robert – dzięki za wspólny wyjazd, fajnie, było wspólnie tu być, potrenować, pozwiedzać, może kiedyś uda się jeszcze to powtórzyć; Jesteście świetni, jeszcze raz dziękuję !!!

Wpadliśmy na chwilę, na tą wyspę, pozwiedzać, odpocząć, postartować…

Subskrybuj

Subscribe to our RSS feed and social profiles to receive updates.

Trackbacks/Pingbacks

  1. | 2023 IRONMAN Texas – North American Championship – relacjaMade in 1968 - 25 kwietnia 2023

    […] pomysł wystartowania w Ironman Texas wpadłem po starcie na Mistrzostwach Świata na Hawajach. Starty staram się łączyć z fajnymi i nowymi miejscami, w których jeszcze nie byłem, do tego […]

Dodaj komentarz